Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miłość. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą miłość. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 20 lipca 2010

Bilans musi wyjść na zero?!?



Czuję, że rozmieniłem się na drobne, przegrałem więcej niż miałem.
Nie znoszę dni kiedy piszę podsumowania. Kiedy oglądam się wstecz i jak słupki zliczam dni, uśmiechy i łzy. Bilans powinien wyjść na zero, a mi zawsze wychodzi manko. Wszędzie, a największe w serduchu.

Do niedawna miałem jedną żelazną zasadę: Żyj tak jakby każdy dzień mógł być ostatni. Dziś i na straciła sens...

Co zostało?
Ciszaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa :D

poniedziałek, 19 lipca 2010

Emodelirium

Siedzisz w mojej głowie. Wiele razy chciałem wyrwać Cię stamtąd. Wyplenić raz na zawsze. Zakrzyczeć. Zapomnieć. Zadusić. Zabić.
Zasłaniałem Cię. Okłamywałem siebie, że Cie nie ma, że nigdy nie było. Czasem mi się to nawet udawało. Pomimo, że kułaś w oczy i bezlitośnie drążyłaś serce udawałem, że nie ma Cię.

Raz jedyny pozwoliłem Ci działać. Zaufałem i dostałem w twarz. Normalna sprawa.

Boję się Ciebie. Obiecuje sobie, że nigdy nie pozwolę Ci znowu wydostać się z klatki w której szczelnie Cię zamknąłem. Przychodzę tylko czasem i patrzę czy jesteś. Czy nie uciekłaś, albo co gorsza czy sam nie wypuściłem Cię w narkotycznym widzie.

Pragnę Cię. Pamiętasz jak karmiłaś mnie słowami, jak ogrzewałaś serce, jak dodawałaś siły, pozwalałaś tworzyć, pisać, śpiewać. Było mi dobrze. Przez chwilę. Nawet jeśli wiedziałem, że rachunek za Ciebie będzie, musi być straszny...

Nienawidzę Cię w sobie. Lata temu podczas wielkiej nowy obiecałem sobie, że już nigdy nie zobaczysz światła. Wiem, że potrafisz zniszczyć życie. Zniszczyć mnie. Zadeptać. Bez nóg.

Nie wiem co robić. Co będzie jutro. Nie wiem co jest dziś. Na razie przestawiłem klatkę bliżej okna.

poniedziałek, 24 maja 2010

Czyste wariactwo :)

Dobrze mi.
Tak zwyczajnie, bez żadnych napięć, niepokojów. Zwyczajnie dobrze.
Czasem warto zatrzymać się przemyśleć i skoczyć.
Ja zaryzykowałem sporo, po raz kolejny w życiu. I już wiem, że nie żałuję niczego, nawet jeśli nie wszystko udało się.

Dziękuję Słonko. Fajnie wiedzieć, że JESTEŚ. Dziękuję za cierpliwość i odporność na moje jazdy :) Za spontan i to, że mogę odkrywać z Tobą SL na nowo, tak jak wczoraj Paryż :)

P.S.: Mam nadzieję, że nie zagryziesz mnie za te fotki :P






poniedziałek, 8 marca 2010

ONA

Napisałem ostatnio kilka słów o kobietach w pewnym folderze informującym o wystawie malarstwa. Słów poplątanych, zawieszonych, niedopowiedzianych, z których nie byłem do końca zadowolony. Bo jak opisać słowami kobietę? Podmiot męskich fascynacji, miłości i nienawiści. Żywioł, z którym żyć się nie da, a bez którego żyć nie sposób? Łagodne i miękkie, a kiedy trzeba twardsze do najsilniejszego z facetów. Pełne dumy, wyniosłe i skrzętnie skrywające swe małe grzeszki i zdrady pod dywanem wstydu i społecznej poprawności. Roześmiane, ze łzami w oczach, które przecież im przystoją. Gorące i kuszące i zimne z daleka obserwujące nieudolne próby pozyskania ich zainteresowania. Piękne. Zabawnie przeświadczone o własnej wyższości nad mężczyznami – jakby za wszelką cenę broniły się przed myślą, że tak naprawdę nie różnimy się za bardzo. Z uporem maniaka walczące o podniesioną deskę w toalecie, jak o pierwszą poprawkę do amerykańskiej konstytucji. Czułe i wyrozumiałe. Anielsko cierpliwe i potrafiące walczyć do krwi w obronie tego co dla nich najważniejsze. Rozplotkowane i snujące intrygi. Mówiące półsłówkami i nienawidzące do granic wytrzymałości, nawet jeśli gdzieś tam w sercu na dnie kochają do szaleństwa.

Nie da się opisać kobiety. Zbyt wiele kontrastów i sprzeczności.
Warto jednak czasem, a dziś jest taki właśnie dzień szczególnie mocno i troszkę bardziej przytulić, pocałować i powiedzieć, dać do zrozumienia, że my faceci jesteśmy, kochamy i doceniamy. Tak po prostu. Zwyczajnie.



Słoneczko. Nie wiem kiedy i nie wiem jak stałaś się dla mnie najważniejszą kobietą. Dziękuję, za Twoją cierpliwość, zaufanie, radość, za Ciebie dokładnie taką jaka jesteś. Za to, że jest mi dziś tak bezpiecznie i dobrze przy Tobie. Kocham Cię. Tak po prostu. Dziękuję.

niedziela, 14 lutego 2010

Łatwo powiedzieć?

Wszystko łatwo. No może poza jednym.
A jednak dobrze jest kochać i być kochanym.

Dziękuję. Wam wszystkim o których dziś mogę pomyśleć, niezależnie od tego jak się kochamy. Szczęśliwych Walentynek :*.



Bujamy się dziś? Jeśli macie ochotę się pobujać to zapraszam do nas :) Niezobowiązująco i w rytm miłosnych uniesień muzycznych. W Smelly przed 22.00 :)



O chociażby tak.

piątek, 12 lutego 2010

Szukając Słońca




Przeraża mnie ta zima. Dołuje i przygniata do ziemi tonami brudnego śniegu, trzaskającym mrozem i brakiem widoków na malutkie chociażby ocieplenie. Nie lubię zimy. Nie lubię czasu, kiedy wszystko zamiera w oczekiwaniu na coś co musi przyjść - na nowe życie. Chciałbym wyjść przed dom spojrzeć i zobaczyć choć jeden zielony listek nieśmiało przebijający się wśród śniegu, jak obietnica.

Tymczasem przebijam się przez śnieżne zaspy nie tylko brnąc do pracy, sklepu czy lekarza, ale również brnę jak jeleń przez zaspy ludzkich serc wokół mnie, w nadziei na to, że ten mróz chociaż na chwilę zelżał. Niestety.

Na szczęście znalazłem gdzieś swoje Słońce. Swoje ciepło, przy którym mogę ogrzać dłonie i serce. Topnieję, powolutku oddaję się cały. Ze swoimi wadami i zaletami. Ze słowami i działaniem. Z całym bagażem poplątanego życiorysu, niedokończonymi sprawami, nałogami, wojnami które były, których być nie powinno i które nadal trwają. Z moim bluesem, który raz koi, a raz rzuca na dno starą duszę. Z ucieczkami i strachem, a mrokiem który kusi i przeraża. Ze wszystkim.

I najlepsze jest to, że Słońce z wdzięcznością przyjmuje. To co mogę i umiem dać. Powoli oświetla nieśmiałymi promykami każdy mroczny zakątek. Chłonie. Napawa się odkryciami. Słucha. Nie stawia warunków, nie ocenia. Po prostu jest. Jak to Słońce. Moje Słońce.

Mam dziś pijacki nastrój. Zaprosiłem do siebie Toma Waitsa. Sądzicie, że to dobry wybór?





piątek, 5 lutego 2010

Myślotok

Czasem zdarza się myślotok. Potok słów, którego nie sposób zatrzymać i którego jedynym ujściem jest ta mizerna grafomania. Potrzebuję ciszy. Zagłuszenia wszystkich myśli, zatrzymania czasu i słuchania. Tymczasem w głowie, setki myśli dobijają się i walczą o to by wydostać się na zewnątrz, przepychają się łokciami i wrzeszczą jak opętane.

Pamiętam to uczucie. Kiedy w dzieciństwie przeprowadziłem się na nowe osiedle szybko odkryłem przebiegające w pobliżu tory kolejowe, którymi codziennie kilkanaście olbrzymich spalinowych lokomotyw ciągnęło z hukiem wagony wyładowane drewnem i czymś jeszcze. Zawsze gdy przechodziłem w pobliżu takiego pociągu krzyczałem. Nie ze złości, strachu. Dla samej radości krzyczenia. Czasem słowami, czasem bez nich. Wyrzucałem z siebie nadmiar myśli. Błogie zmęczenie po dzikimi wrzasku ginącym bezpowrotnie w zgiełku stalowej maszyny, dawało mi poczucie oczyszczenia, odrealnienia tego co dla smarkacza było wówczas w życiu ważne.

Nie zawsze można krzyczeć. Nie wszystkie myśli w głowie chcą dać się zakrzyczeć. Im głośniej na nie naskakuję tym one głośniej drą się. Nie pozwolą sobie zrobić krzywdy. Myśl jest po to aby być wypowiedziana, tak czy inaczej. W przeciwnym razie traci sens bytu. Musi znaleźć ujście. Nawet jeśli to głupia myśl. Tak jak człowiek. Rodzi się jaki się rodzi i już.







Znalazłem swoją muzykę. Różną. Wszystko co gdzieś mi w duszy gra ma jedną cechę wspólną. Pozwala płynąć myślom. Zagłusza je czasem, a czasem pozwala im przychodzić na świat. Muzyka jest przy mnie zawsze. Nawet jeśli niektórzy mówili o niej „hałas”. Po prostu jest. Ale czasem i ona nie wystarcza.

Niektóre myśli nie powinny się rodzić. Są złe same w sobie.

Pusta kartka papieru, ściśnięty w zwartej kurczowo dłoni ołówek. Tak trwam od godziny. Są myśli, których powinno nie być. Są słowa, których wypowiadać nie wolno, a które robią wszystko by wydostać się na świat. A jednak są. Oznaka szaleństwa? Nie. Szaleństwo bywa wyzwoleniem bo zdejmuje odpowiedzialność.

Czasem myślę, że Ci którzy tak łatwo formują sądy o innych i z dużą łatwością oczyszczają się z wyrzutów sumienia, przekuwając własne niepowodzenia w cudzą winę, muszą być cholernie nieszczęśliwi tam w środku, gdzie rodzi się myśl. Łatwo pokazać ludziom na zewnątrz sztywną maskę, otoczyć się skorupą, pozwolić urodzić się myślom pełnym agresji, jadu i niczego nie żałować. Iść po trupach do swojego celu. I nigdy naprawdę nie dojść.

Krwotok wewnętrzny jest dużo bardziej niebezpieczny, od krwawienia z rany. Krew nie znajdując ujścia zanieczyszcza powłoki ciała, miesza się z płynami ustrojowymi, w których znajdują się drobnoustroje, które we krwi nigdy znaleźć się nie powinny, z treścią żołądka, jelit. To czego nie widać może z łatwością zabić. Myśl, która nie znajduje ujścia również.

Zaciśnięta pięść, wbiła stary żółty ołówek w kartkę papieru. Dziura. Jak kropka.

To wszystko?

Tak. Wszystko.

poniedziałek, 25 stycznia 2010

Posprzątałem :)

Długo żyłem w zawieszeniu tuz nad przepaścią własnych myśli. Wahałem się co zrobić dalej, troszkę czując się jak dziecko we mgle pozbawione opieki. Nie zauważyłem, że dorosłem i zmężniałem w międzyczasie. Owszem nadal lubię się przytulić. Nadal potrzebuję wsparcia i obecności kogoś życzliwego, ale zauważyłem tych naprawdę szczerze życzliwych wielu tuż obok.

Wczoraj rozmawiałem z kimś nieskażonym całą chorą sytuacją. Spojrzał z boku kiedy opowiedziałem mu o zależnościach i powiązaniach i powiedział: „A jakie to ma teraz znaczenie?”. Rozbroił mnie… Bo faktycznie jakie znaczenie mają pożółkłe fotografie, poszarpane wspomnienia i słowa które już dziś nic nie znaczą? Pozostaną w głowie. Jak wszystko w moim życiu spakowane w kartoniku z napisem „Morfina”, przewiązanym wstążką i zakopanym pod stertą nowych wydarzeń, wspomnień radości i smutków. I niech sobie ktoś gdzieś napisze alternatywną wersję historii. Niech mówi nawet, że mnie w Morfinie nie było… W moim pudełku są rzeczy, z którymi dyskutować nie sposób. Tylko… Jakie to ma dziś znaczenie?

Naszła mnie ochota na sprzątanie. Dziś pół dnia walczyłem z moim RL biegając ze ścierą i odkurzaczem, próbując oczyścić się i swoje otoczenie. W SL także powoli kończę swoje porządki. Zacząłem od inventory, w którym ktoś w emocjach zrobił mi niezłą rewolucję, potem przyszła pora na zdjęcia, pamiątki i wspólne projekty, odbudowałem mój klub, moje miejsce w Pikselkowie po to aby oddać je przyjaciołom i był dalej już NASZ. Na koniec przyszedł czas na mnie samego. Zmieniam siebie :). Po co? Żeby odciąć się od tego co kosztowało tyle negatywnych emocji. Żeby nie spoglądać na rzeczy, które powinny już leżeć w zamkniętym pudełku. Nowy shape, skin, włosy, nowe myśli, nowe emocje, setki nowych słów. I jakoś lżej :). To jak prysznic w wirtualnym świecie. Zmyłem z siebie tamten dotyk, spojrzenie. Gotowy, odświeżony i otwarty na to co czeka tuż za progiem, ruszę teraz w krainę mojego bluesa. Do Smelly Cat naprzód marsz :) W końcu liczy się to czego jeszcze nie znamy, prawda? I właśnie to ma dziś jeszcze znaczenie.

P.S.: Kto chce się przytulić? Dziś do północy ściskam każdego kto się zgłosi ;) Tak na nowy początek.

środa, 13 stycznia 2010

Koniec lektury




Ktoś wydarł mi z ręki książkę. Bezpardonowo podszedł do mnie, wyrwał z ręki opasłe, oprawione w ludzką skórę tomisko, które czytałem przez ostatnie półtorej roku, pilnie zapisując na marginesie notatki, tak aby utrwalić wspomnienia i ulotne chwile. Tysiące godzin poświęcone na studiowaniu zawiłości nowego alfabetu. Pilne układanie cyferek w nadziei na odnalezienie klucza. Odkrywanie tajemnic i poszukiwanie drogi przez pożółkłe stronice pomarszczonego pergaminu. Czy to lubiłem? Kochałem jak wariat.

To prawda w ostatnim czasie książka sypała mi się w dłoniach, pojedyncze kartki zaczęły z niej wypadać i miałem wrażenie że zostałem z nią sam, jedynie od czasu do czasu na paluszkach skradał się złowrogi cień kogoś kto chciał aby książka się szybciej skończyła. Ale nigdy nie przestała mnie pasjonować. Przez jakiś czas miałem nawet wielką ochotę aby posklejać grzbiet, wygładzić kartki, uzupełnić brakujące fragmenty, ale…

To już dziś nie ma żadnego znaczenia. W ciągu godziny najpiękniejsza powieść jaką czytałem i współtworzyłem została wyrwana z moich dłoni i podarta na strzępy. Ktoś pieczołowicie próbował wymazać z porwanych stronic imiona tych, którzy kiedykolwiek pojawili się na jej kartach. Zatrzeć wszystko co ważne. Pozbierałem pieczołowicie szczątki i odłożyłem na półkę. Tej księgi nie da się już naprawić. Pora napisać nową.

Na szczęście robiłem notatki :)

piątek, 8 stycznia 2010

Jedno malutkie marzenie...

Niedawno jak prawie co roku usłyszałem sakramentalne pytanie: "Co chciałbyś dostać na święta?". Zastanowiłem się przez chwilę i ze zdumieniem odkryłem, że nie ma już takich rzeczy... Kiedyś marzyłem, o nowej gitarze, filmie który był nie do zdobycia, biletach na koncert, książkach... Dziś chyba mam już wszystko i nie mam już takich potrzeb. Nie cieszą mnie przedmioty. Nie nie jestem obrzydliwie bogatym snobem, który zapchał swój dom zabawkami. Nie cieszą mnie po prostu rzeczy materialne. Nie jestem też marzycielem który śni o wielkiej szalonej miłości, czy o pokoju na świecie. Człowiekowi w mojej sytuacji rzeczy te wydają się być tak samo odległe jak baza kosmiczna na Księżycu, niby będzie ale nie za naszych czasów...

Przeraziła mnie ta myśl o braku marzeń. Po co żyć jeśli nie widać jutra? Jaki nadać sobie cel? Kiedyś marzyłem o tym co najważniejsze dla mojego dziecka. Nie da się jednak całego życia skanalizować na inną osobę nawet tak bliską. Kiedy stracisz całkiem siebie umrzesz.

I kiedy siedziałem i myślałem o tym pojawiło się ONO. Marzenie stare jak świat. Mój świat. Malutkie. Nieśmiało wykiełkowało na gruncie mojej wyjałowionej wyobraźni. Wolno przedzierało się przez spróchniałe pokłady wspomnień, wypalone warstwy ziemi, splątane korzenie myśli aby w końcu wypuścić nieśmiały pączek. Jest. I nie razi mnie nawet to, że tuż obok zalążka liścia na łodyżce pojawił się kolec z kroplą krwi. To moje marzenie. Nie pozwolę mu zaginąć. Wiem, że będzie bolało. Wiem, że porani mnie zanim zamieni się w dorosłą roślinę. Być może nawet zabije. Ale bez niego? Nie byłoby mnie.



Problem jednak w tym, że czasem marzeniem może być zapomnienie. Już nie myślcie o mnie. Jestem którego nie ma.

poniedziałek, 4 stycznia 2010

A jednak lecę...



Czasem trzeba zrobić krok w przepaść żeby zobaczyć czy potrafimy latać. Czasem nawet ludziom małym wyrastają skrzydła i niosą ich tam, gdzie nigdy wcześniej nie udało im się dolecieć. Inni znowu spadają w dół rozbijając się na skałach, tęsknie wyczekujących podniebnych wędrowców.

Łatwo jest lecieć, kiedy łagodny prąd wiatru kołysze i unosi rozpostarte skrzydła. Dobrze jest czuć promienie słońca na twarzy. Wierzyć w to, że gdzieś tam daleko za morzem musi być ziemia na której można wylądować.

Trudniej kiedy obok nie ma już wyciągniętej przyjaznej dłoni. Przecież była? Zawsze tu była?!?

Trudno kiedy słońce chowa się za chmurami, które mrocznym całunem przykrywają niebo wieszcząc burzę, a oczy nie widzą na coraz bardziej wzburzonym morzu skrawka ziemi, na której można oprzeć stopy...

Trudno kiedy pierwszy piorun strzaska ogołocone przez wiatr skrzydła. Kiedy spadając w dół człowiek widzi każdą uciekającą pomiędzy palcami chwilę swojego żałosnego życia. Kiedy morska toń otula zimną kołdrą zaplątaną we własnych myślach głowę. Kiedy dłoń rozpaczliwie szukać będzie tego co tak dobrze zapamiętała. Dotyku palców, mocnego uścisku…

A jednak skoczyłem. I lecę.

środa, 18 listopada 2009

Sto lat Młodej Parze!

Dziś bez snu. Spokojnie, cicho, niemal w bezruchu. Troszkę pusto.

Spotkałem przed chwilą znajomą. Z wielką dumą w oczach wcisnęła mi w rękę oprawiony w skórę brulion i powiedziała:
-Zobacz, jakie to piękne...

Siedzę teraz nad albumem ślubnym jej dzieci. Piękne stylizowane fotografie z idealnego ślubu w średniowiecznym zamku. Dorożki, szampan, torty, idealni państwo młodzi. Szczęśliwi uśmiechnięci ludzie. Ona piękna, delikatna z błyszczącymi oczami. Lekarka. On przystojny, wysoki, męski. Skończył właśnie studia prawnicze i rozpoczął aplikację w bardzo znanej kancelarii, jak oznajmiła mi znajoma. Budują własny dom. Idylla.

Nie mam takich zdjęć w swoim życiu. Nie, nie marudzę i nie użalam się. Po prostu czasem pytam siebie dlaczego. Nienawidzę swoich fotografii. Lubię robić zdjęcia, ale kosmicznie nie lubię na nich być. W ciągu ostatnich kilku lat trafiłem raptem na kilka fotek. To jak zaklinanie duszy. Czasu, którego i tak zawsze za mało. Można uchwycić chwilkę, ale... Chyba nie wszystko warto zachowywać.



Ktoś kiedyś tłumaczył mi, że nasze życie jest takie jak sami je wykreujemy. Zagniatamy w dłoniach tworzywo rzeczywistości i spieszymy się, żeby ulepić z nich własne życie. Nigdy nie miałem zmysłu plastycznego. Mam w głowie obrazy. Monumentalne dzieła i malutkie szkice, ale ilekroć biorę do ręki ołówek, pędzel czy węgiel i przelewam coś na papier wychodzi z tego koszmarny bohomaz. Nieczytelny dla otoczenia, uwłaczający i frustrujący dla mnie. Widać tak samo jest z życiem, że pomimo marzeń w głowie, to co stworzyłem własnymi dłońmi wygląda tylko jak nędzna imitacja. Ersatz. Najgorsze, że nie wszystko da się już naprawić, nie na wszystko jest czas.

Tylko jak z tym żyć?

Sto lat. Młodej Parze. I Wam wszystkim, którzy marzycie i którzy już przestaliście.

czwartek, 17 września 2009

Mikrokosmos

Zastanawiam się czasem jak widzą świat inni ludzie. Zamknięty w swojej głowie kreuję mój świat i swoje życie nadając symbolom znaczenia czytelne tylko dla siebie. Nie mam żadnej pewności czy dla drugiego człowieka kolor zielony jest równie zielony jak dla mnie. Może on widzi go jako „mój” niebieski, a jedynym co spaja te dwie różne w istocie barwy jest słowo. Symbol.

Kolor to tylko wierzchołek, jeśli bowiem postrzeganie może być tak różne, jak różnie możemy odczuwać emocje, jak bardzo różnić się w ocenie motywów? Tak naprawdę to każdy z nas zapuszkowany we wnętrzu własnej tożsamości ma swój mikrokosmos opisany szyfrem dużo bardziej skomplikowany niż wszystko co wymyśliły do tej pory skomplikowane algorytmy szyfrujące, bo dostępnym tylko i wyłącznie dla jednej osoby. Mnie samego. Nawet jeśli wpuszczam kogoś do swojego mikrokosmosu i pozwalam mu się rozejrzeć – daję mu jedynie namiastkę, ersatz tego czym w istocie jest każdy przedmiot w moim świecie. Nawet nie mogę dać mu dotknąć niczego, bo to niemożliwe – ubieram więc wszystko w umowne symbole zamknięte zgrabną klamrą reguł semantycznych. Ładne toto, ale tak naprawdę żaden symbol nie znaczy tego czym jest przecież… Zdjęcie, rysunek domu, domem nigdy nie będzie, a może jedynie pozwolić wyobrazić sobie bryłę budynku, czy odkopać mniej lub bardziej przyjemne wspomnienie.

Słowo miłość, w miłość się nie zamieni, a jedynie opisze zespół emocji. Zespół oczywiście dostępny i zrozumiały tylko dla mnie, bo nie wiem czy to co Ty nazywasz miłością jest tożsame z moim symbolem… Nie wiem i wiedział nie będę.

A przecież WIEM, że kocham…


wtorek, 1 września 2009

Jestem chory na bluesa...




Już od dawna. I pomimo tego, że w cielesną moją powłokę wciąż nękają różne dolegliwości ta jest najpoważniejsza z nich wszystkich. Zaczęło się ponad 20 lat temu, kiedy z czarnej winylowej płyty, mojego ojca do moich uszu dobiegły dźwięki gitary Tadzia Nalepy – niestety nie żyjącego już króla polskiego bluesa… Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że z tą infekcją będę zmagał się całe życie. Okazało się jednak szybko, że wszelka walka jest totalnie bezskuteczna i bezsensowna i szybko zaczęli infekować mnie inni… Muddy Waters, John Lee Hooker, Howli Wolf, John Mayal, Eric Clapton, Rysiek Riedel, Martyna Jakubowicz, Sławek Wierzcholski… I wielu, wielu innych bardziej lub mniej imiennych, którzy z amatorsko nagranych w garażu kaset, a później z płyt CD sączyli i nadal sączą do mego ucha zjadliwe bakcyle muzyki… I wiecie co? Cholernie mi z tym dobrze…

Muzyka w której jeszcze wciąż łoskot siekier brzmi
Przyprawia mnie o dreszcze i dobrze mi jest z tym
Bo jestem chory na bluesa
Jestem chory na bluesa
I wyzdrowieć wcale nie chcę już…


A... I co to ja chciałem powiedzieć... Chciałem podziękować wszystkim tym dzięki którym mam dziś w Second Life miejsce gdzie moja choroba może się rozwijać i kwitnąć w spokoju prowadząc mnie ku najbardziej smętnej ze śmierci... Mówię oczywiście o klubie Smelly Cat w Morfinie... Dziękuję Wam wszystkim, że jesteście ze mną w mojej chorobie. Przede wszystkim Tobie, Ty wiesz, że bez Ciebie nie byłoby niczego. Kocham Cię. Kropka.

Schorowany bluesmaniak...

niedziela, 16 sierpnia 2009

Posta nie będzie.




"Jeśli chcesz rozśmieszyć Boga opowiedz mu o swoich planach"

Kilka ostatnich dni bawił mnie ten cytat. Nagle okazało się ile w nim prawdy. W ciągu czterech godzin zmieniło się wszystko w moim życiu, wszelkie piękne plany odeszły w zapomnienie emocje pękły i rozlały się szeroką studnią błota. Bóg nie lubi kiedy ktoś się z niego śmieje i postanowił mi pokazać prawdziwość rzeczy które się o nim mówi, nawet jeśli to tylko głupie powiedzonko, cytat.

Dwa dni myślałem, że nie ma żadnego "dalej". Że rozdział SL należy zamknąć. Dziś wiem, że nie mogę sobie na to pozwolić całkiem. Nie stać mnie na taki egoizm, przecież fakt, że umarło coś co było największe w moim SL nie oznacza, że umarło wszystko. Bóg zabrał mi coś, ale pokazał tez, że jest jeszcze inna druga strona. Nadal są przecież ludzie którzy trwają przy mnie. Którym zależy i którzy się martwią. Nie jestem sam i nie dam się zamknąć w jaskini. Dziękuje, że jesteście.

Jasne. Nadal się boję. Minie sporo czasu zanim prześpię się spokojnie. Zanim łzy wyschną całkiem. Zanim zapomnę o Morfinie i całym roku spędzonym właśnie tam. Ba! Wiem, że nie o wszystkim zapomnę. Nie chcę bo niezależnie od zakończenia to był świetny pierwszy rozdział historii SLFaceta.

Wiem jedno. Od dziś żadnych planów. Żadnych. Płynę.

Aha. Jedno się nie zmienia i nie zmieni niezależnie od tego co stanie się dalej.
KROPKA.

piątek, 17 kwietnia 2009

Huśtawki

Nie lubię huśtawek. Wszystkich. To bujanie się tam i z powrotem, oglądanie świata z różnych perspektyw tylko po to aby po chwili wrócić do punktu wyjścia i zobaczyć że nic się nie zmieniło. Uczucie obrzydzenia kiedy żołądek podchodzi Ci do gardła i chcesz wyrzucić z siebie wszystko, a mimo woli powstrzymujesz się, bo... Nie wypada.

A jednak coś w moim świecie sprawia, że wciąż wygląda on jak oglądany z huśtawki. Wymach nóg, pochylenie się do przodu i świat staje się kolorową wizją pełną wiary w ludzi, przechył do tyłu i kolory mojego świata zacierają się, kontury staja mniej wyraźne, a na nos spada pierwsza kropla brudnego deszczu. Wtedy ocieram twarz i okazuje się, że tak naprawdę nie wierzę już ani w ludzi ani ludziom.

Gdzie teraz jestem?