wtorek, 1 września 2009

Jestem chory na bluesa...




Już od dawna. I pomimo tego, że w cielesną moją powłokę wciąż nękają różne dolegliwości ta jest najpoważniejsza z nich wszystkich. Zaczęło się ponad 20 lat temu, kiedy z czarnej winylowej płyty, mojego ojca do moich uszu dobiegły dźwięki gitary Tadzia Nalepy – niestety nie żyjącego już króla polskiego bluesa… Nie wiedziałem wtedy jeszcze, że z tą infekcją będę zmagał się całe życie. Okazało się jednak szybko, że wszelka walka jest totalnie bezskuteczna i bezsensowna i szybko zaczęli infekować mnie inni… Muddy Waters, John Lee Hooker, Howli Wolf, John Mayal, Eric Clapton, Rysiek Riedel, Martyna Jakubowicz, Sławek Wierzcholski… I wielu, wielu innych bardziej lub mniej imiennych, którzy z amatorsko nagranych w garażu kaset, a później z płyt CD sączyli i nadal sączą do mego ucha zjadliwe bakcyle muzyki… I wiecie co? Cholernie mi z tym dobrze…

Muzyka w której jeszcze wciąż łoskot siekier brzmi
Przyprawia mnie o dreszcze i dobrze mi jest z tym
Bo jestem chory na bluesa
Jestem chory na bluesa
I wyzdrowieć wcale nie chcę już…


A... I co to ja chciałem powiedzieć... Chciałem podziękować wszystkim tym dzięki którym mam dziś w Second Life miejsce gdzie moja choroba może się rozwijać i kwitnąć w spokoju prowadząc mnie ku najbardziej smętnej ze śmierci... Mówię oczywiście o klubie Smelly Cat w Morfinie... Dziękuję Wam wszystkim, że jesteście ze mną w mojej chorobie. Przede wszystkim Tobie, Ty wiesz, że bez Ciebie nie byłoby niczego. Kocham Cię. Kropka.

Schorowany bluesmaniak...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz