niedziela, 26 kwietnia 2009

Brak teatru w teatrze...

Kolejny wieczór w teatrze przytrafił mi się w piątek. Cieszyłem się na niesamowitą ucztę tego dnia, ponieważ w planach był najpierw spektakl w Piwnicy pod Aniołami w Second Poznań, a później przygotowany przez Teatr Królewski show "Piosenki Marilyn Monroe". I o ile znając nieco ograniczone możliwości i inwencję Teatru Królewskiego miałem poważne wątpliwości czy zobaczę coś więcej niż wyjątkowo kiczowate Moulin Rouge, o tyle znaleziony czas jakiś temu trailer Czerwonego kapturka, napawał mnie sporym optymizmem...



Niestety krótko przed premierą okazało się, że w naszym pięknym Slowym światku trudno doprowadzić rzeczy do końca. Kapturka odwołano, ponieważ jeden z twórców wypiął się na wszystkich, którzy zaangażowali się w projekt i zakazał wykorzystania własnej pracy... Kocioł i polska rzeczywistość, ale zdarza się. Mam jednak nadzieję, że moja rozbuchana ciekawość mimo wszystko zostanie zaspokojona... Kiedyś tam.



Pozostała mi więc druga opcja i już o godzinie 23.00 wylądowałem w bardzo okazałym gmachu Opery, gdzie gościła ekipa Teatru Królewskiego. Tytuł nie napawał optymizmem, miałem tylko malutka iskierkę nadziei, że tym razem zobaczę przygotowany przez Teatr - teatr. Szybko jednak, okazało się, że mamy do czynienia z kolejnym nic nie wnoszącym kosmicznie odtwórczym show. Puszczone z taśmy piosenki, gotowe animacje tańca, nieudolne sterowanie sceną. Blichtr i tandeta, biły z ekranu aż miło, wstyd tylko, że to wszystko pod szyldem teatru...




Owszem plusy były również, a owszem - dekoracje, choć nie wierne filmowym pierwowzorom były wykonane rzetelnie, a sam avatar Marilyn był powalający, nie wiem czemu odniosłem jednak wrażenie że nie mógłbym go pogratulować twórcom spektaklu, a zupełnie komu innemu. Muzyka boska, bo tylko takie słowo pasuje do tego czym uraczył nas Teatr Królewski, ale to chyba również mała zasługa twórców show... Całość może i zabawna, lekkostrawna, choć bezlitośnie obnażająca wady Second Life, i totalny brak synchronizacji tańców, który sprawia, że scena przypomina pudełko podrygujących bez ładu i składu kukiełek jest tu najmniejszym problemem...



Wyszedłem z opery zmieszany. Z jednej strony poczucie niesmaku i zażenowania, że "toto" firmuje OPERA i TEATR, podczas gdy miejscem na takie show powinien być kabaret i jarmarczna buda. Już zaczęło mi być żal twórców, którzy po raz kolejny pokazali, że nie mają żadnej inwencji twórczej i wciąż odcinają kupony od pozornego sukcesu wcześniejszych przedstawień, nie zrażając się niczym. Owszem tipjar przed sceną zapełniał się szybko, ale tak naprawdę czy to jest miara sukcesu w teatrze? :)



Z tego zażenowania i resztek wyrozumiałości wybił mnie jednak zupełnie Szerwp Loon - reżyser i główny twórca, który obwieścił zbolałym głosem zebranej publiczności, że to co właśnie obejrzeliśmy to: "Był bardzo trudny show..." Litości... Jeśli dla kogoś było to trudne to chyba jednak dla tych, którzy beznadziejnie wciąż szukają teatru w teatrze...



1 komentarz:

  1. Przyznaj chociaż, że to godna podziwu konsekwencja - kolejny raz robić przedstawienie, wykorzystując wszystkie środki, które w SL zawodzą.
    Ale to piękne, że w SL, jak i w pierwszym, jest miejsce i na Wiolettę Villas, i na Sartre'a.

    OdpowiedzUsuń