niedziela, 21 lutego 2010

Komu kawałek papieża?

Włączyłem telewizornię dziś podczas rutynowego przeglądu stanu BHP dużego pokoju. Po pobieżnej lustracji okazało się, że Sanepid miałby wiele zastrzeżeń co do wyglądu i podłogi i stołu, a nawet o zgrozo ścian, że o pozostawionych tu i ówdzie ubraniach i szczątkach doczesnych zabawek mojej latorośli nie wspomnę. Poległem i swoją uwagę skierowałem na szklaną szybkę, gdzie dwójka uśmiechniętych prowadzących ogłaszała właśnie idiotele w programie redakcji katolickiej TVP.

Uśmiech pobłażania jakoś szybko zniknął z mojej twarzy kiedy ujrzałem treść tego audiotele - pytanie z uśmiechem zadawane na ekranie brzmiało bowiem: "Czy z ciała Jana Pawła II powinny zostać pobrane relikwie?"

Nie jestem katolikiem. Za cholerę nie rozumiem części obrzędów, kultu świętych, kultu przedmiotów - (szczebel z drabiny, która śniła się świętemu Jakubowi, kopytko osiołka na którym święta rodzina uciekała do Egiptu, czy pióro ze skrzydła archanioła Gabriela). Czuję się agnostykiem. Z szacunkiem podchodzę do tego, że inni mogą mieć inne zdanie, ale tym razem się we mnie zagotowało.

Jan Paweł II był wielkim Polakiem. Niesamowitym człowiekiem i to niezależnie od światopoglądu. Komuś kto zniósł to wszystko co towarzyszy jednemu z najważniejszych urzędów w tym świecie, z uśmiechem i miłością, kto był dla milionów Polaków i ludzi na całym świecie kimś tak ważnym należy się szacunek. A tymczasem o czym rozprawiają katole? O tym, czy można pięć lat po śmierci człowieka otworzyć trumnę i pociąć gnijące ciało na kawałki. Po co? Po to, żeby ludzie w Pipidówie Dolnej mieli kawałek kości lub gnijącego czy suszonego mięsa do którego mogą się modlić?!? To nie zakrawa na jakieś szaleństwo?!?

Oglądam setki horrorów, czytam książki, piszę czasem rzeczy makabryczne, które tworzy moja wyobraźnia, ale... Na pomysł wykopywania gnijących zwłok po to aby okazać im swoją miłość wpadł chyba tylko Jörg Buttgereit w swoim Nekromantiku - filmie, którego nikomu z wrażliwym przewodem pokarmowym ze spokojnym sumieniem polecić nie mogę... To makabra, która w moim skromnym przekonaniu ociera się o granice i dobrego smaku i zdrowia psychicznego jej twórców.

Pozostaje powtórzyć to co powtarzałem tak często w swoich recenzjach i tekstach. Prawdziwa groza - ta realna powstająca w głowie zwykłego zjadacza chleba - w tym przypadku redaktorów redakcji katolickiej TVP - jest dużo bardziej groźna i przerażająca niż najwspanialszy nawet obraz filmowy czy książka będąca tylko umową pomiędzy twórca a odbiorcą... Świat jest jednak chory...

czwartek, 18 lutego 2010

Nic się nie dzieje, la, la, la, la

Zmienia się. Wszystko w moim życiu. Zawsze bałem się dramatycznych zmian, a dziś? Spokojnie mi jakoś. Bezpiecznie i dobrze. Zwolniłem tempo w świecie wirtualnym – może dlatego, że jakby poza moją wolą coś przyspieszyło mi w realnym i naprawdę cieszę się każdą chwilą. Bez napięć wielkich planów, rozgrywek. Po prostu dobrze mi tak, leniwie jakoś. Fajnie jest mieć wokół siebie ludzi, którym się chce COŚ. Którzy nie marudzą, nie są wiecznie niezadowoleni, nie karmią się złością plotkami i nienawiścią, nie knują intryg, a tylko zwyczajnie chcą być. I chwała im za to, bo dzięki nim już nawet nie słychać jeszcze niedawno tak zjadliwie ujadających piesków – o przepraszam raczej suczek ;). Chyba tego właśnie chciałem od zawsze. Mieć swoje ciche miejsce, wraz z ludźmi których uwielbiam, które raz, dwa, trzy razy w tygodniu zapełnia się innymi życzliwymi ludźmi z okazji szczególnego wydarzenia. Bez pośpiechu, leniwie. Miejsce w którym jest czas na długie nocne rozmowy i czas na głupoty i zabawę.

Że co? Że to nudne? :), może i tak, ale za to jakie Ciepłe i Puchate :).

W końcu Second Life zaczął naprawdę spełniać swoją rolę. Być prawdziwą odskocznią od napięć, konfliktów i problemów życia realnego, których przecież nie brak. Szkoda, że nie zrozumiałem wcześniej, że Second Life może być aż tak przyjemnym miejscem, a nie źródłem wiecznych napięć, kłótni i niepewności. I oby to trwało jak najdłużej.

I brakuje mi chyba tylko jednej rzeczy... Tego miejsca:



Miau?

niedziela, 14 lutego 2010

Łatwo powiedzieć?

Wszystko łatwo. No może poza jednym.
A jednak dobrze jest kochać i być kochanym.

Dziękuję. Wam wszystkim o których dziś mogę pomyśleć, niezależnie od tego jak się kochamy. Szczęśliwych Walentynek :*.



Bujamy się dziś? Jeśli macie ochotę się pobujać to zapraszam do nas :) Niezobowiązująco i w rytm miłosnych uniesień muzycznych. W Smelly przed 22.00 :)



O chociażby tak.

piątek, 12 lutego 2010

Szukając Słońca




Przeraża mnie ta zima. Dołuje i przygniata do ziemi tonami brudnego śniegu, trzaskającym mrozem i brakiem widoków na malutkie chociażby ocieplenie. Nie lubię zimy. Nie lubię czasu, kiedy wszystko zamiera w oczekiwaniu na coś co musi przyjść - na nowe życie. Chciałbym wyjść przed dom spojrzeć i zobaczyć choć jeden zielony listek nieśmiało przebijający się wśród śniegu, jak obietnica.

Tymczasem przebijam się przez śnieżne zaspy nie tylko brnąc do pracy, sklepu czy lekarza, ale również brnę jak jeleń przez zaspy ludzkich serc wokół mnie, w nadziei na to, że ten mróz chociaż na chwilę zelżał. Niestety.

Na szczęście znalazłem gdzieś swoje Słońce. Swoje ciepło, przy którym mogę ogrzać dłonie i serce. Topnieję, powolutku oddaję się cały. Ze swoimi wadami i zaletami. Ze słowami i działaniem. Z całym bagażem poplątanego życiorysu, niedokończonymi sprawami, nałogami, wojnami które były, których być nie powinno i które nadal trwają. Z moim bluesem, który raz koi, a raz rzuca na dno starą duszę. Z ucieczkami i strachem, a mrokiem który kusi i przeraża. Ze wszystkim.

I najlepsze jest to, że Słońce z wdzięcznością przyjmuje. To co mogę i umiem dać. Powoli oświetla nieśmiałymi promykami każdy mroczny zakątek. Chłonie. Napawa się odkryciami. Słucha. Nie stawia warunków, nie ocenia. Po prostu jest. Jak to Słońce. Moje Słońce.

Mam dziś pijacki nastrój. Zaprosiłem do siebie Toma Waitsa. Sądzicie, że to dobry wybór?





wtorek, 9 lutego 2010

Kawał dobrego gospla :)

Nie wiem skąd u mnie ten sentyment do czarnej muzyki, swego czasu zasłuchiwałem się w muzyce gospel, doceniając zawarte w niej emocje i naturalność :). Zostało mi do dziś, jednak wędrując po przepaści sieci spotkałem TO :) I jak tu się nie uśmiechnąć? Dobrego. Naprawdę dobrego dnia wszystkim życzę :)



Aha zapomniałbym - gdyby ktoś miał ochotę na dobrego tradycyjnego bluesa prosto z delty Missisipi zapraszam dziś wieczorem do Smelly Cat. Dosłownie z Mississipi będzie dziś grał dla nas na gitarze rezofonicznej CharlieO.



:) Zapraszam :)

poniedziałek, 8 lutego 2010

A po nocy przychodzi dzień, a po burzy spokój...



Budka Suflera - Jest taki samotny dom

Jest taki samotny dom

Uderzył deszcz, wybuchła noc,
Przy drodze pusty dwór,
W katedrach drzew, w przyłbicach gór,
Wagnerowski ton.

Za witraża dziwnym szkłem,
Pustych komnat chłód,
W szary pył rozbity czas,
Martwy, pusty dwór.

Dorzucam drew, bo ogień zgasł,
Ciągle burza trwa,
Nagle feria barw i mnóstwo świec,
Ktoś na skrzypcach gra,
Gotyckie odrzwia chylą się
I skrzypiąc suną w bok
I biała pani płynie z nich
W brylantowej mgle.

Zawirował z nami dwór,
Rudych włosów płomień,
Nad górami lecę, lecę z nią,
Różę trzyma w dłoni.

A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien
A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien

Znowu szary, pusty dom,
Gdzie schroniłem się
I najmilsza z wszystkich, z wszystkich mi
Na witraża szkle,
Znowu w drogę, w drogę trzeba iść,
W życie się zanurzyć,
Chociaż w ręce jeszcze tkwi
Lekko zwiędła róża...

A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien
A po nocy przychodzi dzień,
A po burzy spokój,
Nagle ptaki budzą mnie
Tłukąc się do okien


Przyszedł spokój. Troszkę niespodziewanie, troszkę w pijackim widzie, troszkę burzliwie. Ostatnie pioruny uderzyły w piątkową noc, a potem gdzieś w oddali słychać było jedynie groźne pomruki, bardziej przypominające burczenie w brzuchu niż groźną nawałnicę.

I nagle wyszło Słońce, otuliło promieniami, ogrzało. Dało radość i nadzieję, że wszystko da się zrobić, odbudować to co ważne i wyrzucić na śmietnik, to co nie ma już najmniejszego znaczenia. Tęcza na niebie uśmiechnęła się znacząco i obiecała, że na jej końcu czai się spełnienie ukrytych do tej pory marzeń. Odwzajemniłem uśmiech. Ogrzałem się.

Ludzie mojego pokroju mają tendencje do rozbierania wszystkiego na czynniki pierwsze, analizowania każdego słowa emocji. Każde zdanie oglądamy pod lupą, wykręcamy z niego każdą najmniejszą śrubkę po czym skręcamy i dziwimy się, że nie wszystko pasuje, że część części zwyczajnie zostaje na stole. Te pozostałe części, wszelkie niezgodności wywołują w nas niepokój. Czasem staje się on tak wielki, że odbiera radość, sen, a nawet sens. A przecież wystarczy zgarnąć te części do kieszeni - pieszczotliwie i starannie - bo jeszcze mogą się przydać i spojrzeć w oczy człowieka, który pomimo, że daleko, tak naprawdę jest tuż obok. Na wyciągnięcie ręki.

Wystarczy chwycić dłoń. Zapleść palce i poczuć jak rośnie nadzieja, jak głupie, poranione serducho napełnia się nowym życiem. Jak wyrywa się by kochać cieszyć się i być. Dla siebie. Dla Ciebie. Dla Was.

A wspomnienia? Przewiązałem je czerwoną wstążką w kolorze morfinowych maków i schowałem głęboko do szafy. Wolę patrzeć w przód niż karmić się nienawiścią i obawami.

Dziękuję Ci Słońce. Tak zwyczajnie dziękuję.

piątek, 5 lutego 2010

Myślotok

Czasem zdarza się myślotok. Potok słów, którego nie sposób zatrzymać i którego jedynym ujściem jest ta mizerna grafomania. Potrzebuję ciszy. Zagłuszenia wszystkich myśli, zatrzymania czasu i słuchania. Tymczasem w głowie, setki myśli dobijają się i walczą o to by wydostać się na zewnątrz, przepychają się łokciami i wrzeszczą jak opętane.

Pamiętam to uczucie. Kiedy w dzieciństwie przeprowadziłem się na nowe osiedle szybko odkryłem przebiegające w pobliżu tory kolejowe, którymi codziennie kilkanaście olbrzymich spalinowych lokomotyw ciągnęło z hukiem wagony wyładowane drewnem i czymś jeszcze. Zawsze gdy przechodziłem w pobliżu takiego pociągu krzyczałem. Nie ze złości, strachu. Dla samej radości krzyczenia. Czasem słowami, czasem bez nich. Wyrzucałem z siebie nadmiar myśli. Błogie zmęczenie po dzikimi wrzasku ginącym bezpowrotnie w zgiełku stalowej maszyny, dawało mi poczucie oczyszczenia, odrealnienia tego co dla smarkacza było wówczas w życiu ważne.

Nie zawsze można krzyczeć. Nie wszystkie myśli w głowie chcą dać się zakrzyczeć. Im głośniej na nie naskakuję tym one głośniej drą się. Nie pozwolą sobie zrobić krzywdy. Myśl jest po to aby być wypowiedziana, tak czy inaczej. W przeciwnym razie traci sens bytu. Musi znaleźć ujście. Nawet jeśli to głupia myśl. Tak jak człowiek. Rodzi się jaki się rodzi i już.







Znalazłem swoją muzykę. Różną. Wszystko co gdzieś mi w duszy gra ma jedną cechę wspólną. Pozwala płynąć myślom. Zagłusza je czasem, a czasem pozwala im przychodzić na świat. Muzyka jest przy mnie zawsze. Nawet jeśli niektórzy mówili o niej „hałas”. Po prostu jest. Ale czasem i ona nie wystarcza.

Niektóre myśli nie powinny się rodzić. Są złe same w sobie.

Pusta kartka papieru, ściśnięty w zwartej kurczowo dłoni ołówek. Tak trwam od godziny. Są myśli, których powinno nie być. Są słowa, których wypowiadać nie wolno, a które robią wszystko by wydostać się na świat. A jednak są. Oznaka szaleństwa? Nie. Szaleństwo bywa wyzwoleniem bo zdejmuje odpowiedzialność.

Czasem myślę, że Ci którzy tak łatwo formują sądy o innych i z dużą łatwością oczyszczają się z wyrzutów sumienia, przekuwając własne niepowodzenia w cudzą winę, muszą być cholernie nieszczęśliwi tam w środku, gdzie rodzi się myśl. Łatwo pokazać ludziom na zewnątrz sztywną maskę, otoczyć się skorupą, pozwolić urodzić się myślom pełnym agresji, jadu i niczego nie żałować. Iść po trupach do swojego celu. I nigdy naprawdę nie dojść.

Krwotok wewnętrzny jest dużo bardziej niebezpieczny, od krwawienia z rany. Krew nie znajdując ujścia zanieczyszcza powłoki ciała, miesza się z płynami ustrojowymi, w których znajdują się drobnoustroje, które we krwi nigdy znaleźć się nie powinny, z treścią żołądka, jelit. To czego nie widać może z łatwością zabić. Myśl, która nie znajduje ujścia również.

Zaciśnięta pięść, wbiła stary żółty ołówek w kartkę papieru. Dziura. Jak kropka.

To wszystko?

Tak. Wszystko.

czwartek, 4 lutego 2010

Mater Tenebrarum



Nie nie jestem satanistą :) Odgrzebałem gdzieś w szafie zakurzonych parę DVD z włoskim giallo, większość mojej kolekcji straciłem bezpowrotnie, ale parę rodzynków przywiezionych przez dobrych ludzi ze słynnego w kręgach miłośników horroru sklepiku Argento "Profondo Rosso" w Rzymie, pozostało. Włączyłem sobie wczoraj po południu, ku pokrzepieniu duszy obłąkanej "Inferno" Dario Argento i dziś od rana prześladuje mnie ten bodajże najlepszy - no może poza arią "Ave Satani" z Omena, motyw muzyczny z kina grozy. Czyż nie jest doskonały?

W duszy gra muzyka :).

środa, 3 lutego 2010

Bla, bla, bla, bleeeeeeee ;)



A tak mi się skojarzyło, kiedy przeleciałem pobieżnie blogi których stałem się mimowolnym bohaterem :)

I tyle z tego wynika... :)))))))))))

Ale mi teraz dobrze. Ci którzy powinni wiedzą doskonale dlaczego :*. I świat jakiś taki bardziej kolorowy, pomimo tego, ze biały. I wszyscy happy.

wtorek, 2 lutego 2010

Świat potrafi jednak czasem być piękny :)

Wiem, rozpisałem się dziś, ale tyle się dzieje, że aż szkoda milczeć :)

Świat potrafi nas zaskakiwać jednak. Ledwie zakończyłem pewien rozdział mojego życia, a już poczułem się jak gdybym wyszedł spod orzeźwiającego prysznica i z nadzieją mógł patrzeć w przyszłość. I pomimo mrozu i chmur jest mi dziś naprawdę dobrze.



Znacie ten kawałek? Pewnie tak :) Ale i tak warto posłuchać Łagodnego Olbrzyma. To jest COŚ. Nie farmazony, demagogie i przepychanki. Tak żyć żeby dawać innym uśmiech. I wystarczy.

W ramach dawania innym uśmiechu - zapraszamy Was dziś do Smelly Cat gdzie w miłej, życzliwej atmosferze wspólnie potańczymy przy muzyce na żywo - tym razem gra dla nas Obeloinkment Wrigglesworth - amerykanin o niezwykłej charyźmie i cudownym psie. :)

To będzie cudowny wieczór na zakończenie zajebiście cudownego dnia :)
Zapraszam w imieniu tubylców ze Smelly Cat :)

Historia pewnego Teatru... Podsumowanie i zakończenie :)

Zdaję sobie sprawę, z tego, że nie da się w paru słowach opisać całej historii. Wielu rzeczy nie chcę przywoływać publicznie ponieważ mierzi mnie publiczne pranie brudów - historie konfliktów i wojenek powinny pozostać tajemnicą alkowy. Jeśli kogoś pominąłem lub przekręciłem - przepraszam - chętnie skoryguję istotne dla MORFINY FAKTY, o których mi przypomnicie w komentarzach.

Dziękuję wszystkim, z którymi i dzięki którym miałem okazję przeżyć największą w SL przygodę. Jantarce, Aelle, Lilice, Fluralinie, Aligatorkowi, Blance, Beacie, Simonowi, Jackowi, Cytrynce, Stokrotce, JoAnn,Januszowi, Talibkowi i wszystkim innym niewymienionym, tym dzięki którym było mi w Sl tak dobrze. Niezależnie od tego co teraz nas dzieli to był dobry czas. :)

Podsumowując – jestem przekonany, że w ciągu 17 miesięcy, kiedy miałem zaszczyt współtworzyć Morfinę osiągnęła ona najwięcej w swojej historii. Nigdy wcześniej Teatr Morfina nie działał z takim rozmachem i nie zrobił tylu ciekawych projektów. Nie mam zamiaru i nigdy tego nie robiłem – przypisywać sobie wszystkich zasług w Morfinie. Na sukces całego NASZEGO projektu pracowało wiele osób – przede wszystkim Jantarka Balczo, która była założycielką Morfiny i której pomogłem wychować to dziecko. Faktem jednak jest, że sama nie osiągnęłaby tego wszystkiego i wykreślanie kogokolwiek z historii Morfiny z którym mamy do czynienia w ostatnim okresie – próby negowania tego co było, czy podważanie wkładu pracy w funkcjonowanie całego projektu Morfiny jest żenująco smutne. Jestem dumny, z tego, że w ciągu tych 17 miesięcy jako jedyna osoba poza Jantarką brałem udział we WSZYSTKICH działaniach projektu Morfina. Nie jako pracownik. Ale jako twórca i właściciel.

Sprawiło mi to dużo frajdy i myślę, że właśnie te czyny o których pisałem, nie czyjeś słowa najlepiej oddają pierwszy etap mojego Slowego istnienia.
Wbrew temu co się mówi nie byłem również wyłącznie częścią Teatru Morfina. Smelly Cat, Galeria, czy nawet wieczorki literackie i budowanie landów nie były związane z Teatrem Morfina, a stanowiły część projektu Morfiny, nad którym wspólnie pracowaliśmy.

Jedynym co udało mi się ocalić z NASZEJ MORFINY został blog teatru w ostaniej chwili uchroniłem go przed tym aby podzielił los wszystkiego co zbudowaliśmy – w chwili skrajnych emocji wszystko bowiem zostało mi zwrócone do inventory lub zlikwidowane – nawet grupa dla widzów Teatru. Faktem jest, że założycielem bloga była Jantarka Balczo. Od dłuższego czasu jednak byłem głównym i jedynym autorem pojawiających się tam postów – posiadając pełne prawa ownera (z 37 postów byłem autorem 22, 9 postów zamieściła tam Jantarka, 1 Aelle, 5 Vanilia). W dniu likwidacji Morfiny postanowiłem zablokować bloga i nie pozwolić na jego zniszczenie (zniszczenie kolejnej części również mojej pracy), oraz dalsze wykorzystywanie – ponieważ został on założony dla projektu który stworzyłem i wykreowałem z Jantarką Balczo. Blog pozostanie zamknięty i będzie stanowił pamiątkę tego co razem w projekcie Morfina zrobiliśmy, czy się to komuś podoba czy nie. Nikt nie napisze tam już żadnego postu, ani nie usunie żadnej literki z tego co było.

W dniu 11.01.2010 definitywnie zakończył się w moim życiu rozdział pod tytułem Morfina. Proszę od tej daty nie identyfikować mnie w żaden sposób z Morfiną w jakiejkolwiek postaci. Nie muszę się podpinać pod cudzą pracę, ponieważ jak wykazałem powyżej to co zamierzam w chwili obecnej robić to z dużym stopniu moje dzieło i moja praca. Nikomu niczego nie odbieram, ale również sobie nie pozwolę wydrzeć niczego.

Powstał właśnie nowy projekt. Smelly Cat odłączył się od Morfiny i zaczął z powodzeniem funkcjonować jako nowy niezależny byt, dzięki któremu możemy dalej realizować nasze pasje. Na szczęście w projekcie pozostali ludzie, którzy wiedzą czego chcą i dopną swego i dzięki którym ja również odnalazłem swoje nowe miejsce w Pikselkowie. Kto wie, może z czasem przyjdzie nam nawet stanąć na deskach Teatru… Nie. Nie Morfina. Ten rozdział jak wspomniałem jest zamknięty, ale przecież, zawsze można stworzyć coś lepszego? :) Na razie mamy zamiar cieszyć się tym co kochamy i co robimy dobrze – muzyką na żywo, wieczorkami z literaturą i naszym bluesem. I tak jest dobrze. Niech inni odgrzebują trupa.



Nie chcę już żadnych wojen, konfliktów, jeśli kogoś to kręci – proszę bardzo – z daleka ode mnie i mojego miejsca w Second Life. Kilka osób zmutowałem, resztę oddzielam wysokim murem. Są ludzie z którymi nie warto dziś rozmawiać. Paru rzeczy w tym świecie żałuję, ale nie mam najmniejszego zamiaru oglądać się już w przeszłość, kiedy przed nami tyle nowych wyzwań. Jeśli kogoś gdzieś obraziłem przepraszam, jeśli ktoś jest na mnie nadal zły – to wybaczcie to już tylko jego problem. Nie będę więcej wdawał się w żadne pyskówki i wymiany czczych zdań.

Jednocześnie informuję, że tym postem definitywnie zamykam rozdział Morfiny w moim życiu. Wszelkie dywagacje, dyskusje, oskarżenia proszę wylewać za okno. Tam gdzie ich miejsce. Kto chce publicznie prać jakiekolwiek brudy sam wystawia sobie najlepszą opinię :) Teraz idzie lepsze.

Niech pieski szczekają – karawana jedzie dalej. :)

Historia pewnego Teatru... cz.3

Pomysł na nową Morfinę był prosty i iście szatański. Chcieliśmy tym razem stworzyć zupełnie różne kontrastujące ze sobą krainy. Dolna Morfina ze swoim sielankowym klimatem, pięknym lasem i łąką przyciągała osoby o romantycznym uspokojeniu, w górnej gdzie stanął po raz trzeci nasz teatr walały się zwłoki, przelewała krew, a całości dopełniały wrzaski torturowanych kobiet i dzieci… Otwarcia dokonano 23.06.2009 po niemal miesiącu budowania. Nie ukrywam, że dla mnie największą frajdę stanowiła kreacja górnej Morfiny, gdzie mogłem wyżyć się na swoich horrorowych instynktach. Pracowaliśmy jednak jak zwykle wspólnie i każdy z naszej trójki miał spory wkład w całościowy obraz Morfiny. Niestety Teatr nieco podupadł i jakoś brakowało nam werwy na nowe projekty… Oczywiście prowadziliśmy to co lubiliśmy czyli wieczorki literackie, Aelle Questi która dołączyła do naszego zespołu, próbowała zintegrować jakoś społeczność odwiedzającą Morfinkę organizując kalambury i wieczorki w gazebo, ale…

Sytuację odmieniło tak na dobrą sprawę pojawienie się w naszym zespole Jacka Shorta. Jego wielki zapał i niezwykły talent sprawiły, że na nowo naładowaliśmy akumulatory. Najpierw na deskach Morfiny pojawiła się nasza ulubiona Dżumalia Dżekson.



Spektakl był już znany z wcześniejszej premiery w PC, jednak do dziś ze wzruszeniem i łezką w oku wspominam perypetie wiecznie pechowej kobiety w którą wcielił się Jacek.

W miedzy czasie wydarzyły się dwie ważne dla Morfinki rzeczy. Z projektu odeszła Lilika Arado i we dwójkę z Jantarką zostaliśmy jedynymi właścicielami całego projektu. Po drugie pewnego dnia zabłądzili do nas Lakua Ariaga i Pupito Abrahams, duet tworzący w SL zespół Engrama – zachwyceni Teatrem zapytali czy mogliby tu zagrać koncert. Oczywiście ochoczo zgodziliśmy się na to i 4 sierpnia na deskach Morfiny pojawiła się muzyka… Chyba właśnie wtedy pojawiła się w mojej głowie myśl, ze to jest to co jeszcze chciałbym robić w Second Life - cieszyć ludzi muzyką na żywo. Od początku mojej obecności w Sl marzyłem bowiem o klubie bluesowym. Po krótkiej naradzie z Jantarką, bowiem tak ważne decyzje podejmowaliśmy zawsze wspólnie, przystąpiłem do działania i po dwóch tygodniach budowy stał przede mną wymarzony klub… Na szczęście pojawiła się w nim również szybko Aelle Questi, która znalazła sposób na ściągnięcie do nas muzyków ze świata i 13.08.2009 koncertem muzyka o wdzięcznym nazwisku Obeloinkment Wrigglesworth (ktoś to wymówi?!?) zainaugurowaliśmy działalność Smelly Cat. Na deskach tego klubu do dziś stanęło kilkunastu wykonawców, za każdym razem przyciągając tłumy publiczności. Z radością mogę powiedzieć, że choć w pewnym okresie Smelly zdominował działalność Morfiny – ponieważ był jej nierozerwalną częścią był jednym z jej najbardziej udanych elementów. Największym odkryciem Smelly była z pewnością wpierw JoAnn Diavolo, a później Janusz Zapatero - nasze dwie polskie gwiazdy, których występy przyciągają niezmiennie najwięcej polskiej publiki przed monitory... Ale wróćmy do sedna czyli do Teatru :)

Po koncercie Engramy pojawił się jeszcze jeden ciekawy pomysł – galeria sztuki. Zaczęło się niewinnie wystawą fotografii hiszpańskiej artystki Lakui Ariagi, którą otworzyliśmy 05.08.2000, później zdecydowaliśmy się kontynuować działalność i na dole tuż obok klubu Smelly Cat stanęła Galeria Morfina – kolejny element projektu Morfina nie mający wiele wspólnego z Teatrem, ale bardzo dla Morfiny jako miejsca realizowania pasji ludzi ważny. Pojawiły się tam prace Natalii Blister a później Mirosława Sołtysa. Jako przeciwwaga dla wyraźnie bluesowego Smelly Cat pojawiły się na krótko dwa inne projekty – stworzony głównie przez Natalię Blister klub Stodoła (który nie zdążył na dobre zaistnieć) i wykreowana przez Jantarkę i Vanilię Pralnia – klub tylko dla kobiet. W Morfinie w tym okresie pracowało wiele osób, które tu właśnie zatrzymały się i znalazły swoje miejsce na ziemi – nie zmieniło się jednak jedno. Do samego końca Morfiny to Jantarka i ja byliśmy jej właścicielami i wspólnie z naszym sponsorem, który chciał pozostać anonimowy utrzymywaliśmy istnienie naszego projektu.

W mojej głowie od dłuższego czasu istniał pomysł mrocznego przedstawienia. Dzięki obecności w projekcie Jacka Shorta udało mi się go zrealizować niemalże dokładnie tak jak to sobie zamierzyłem. Trumna, której autorem i głównym aktorem ujrzała światło dzienne (lub nocne) w Halloween 2009.



Była to mała rewolucja w naszym teatrze, ponieważ idąc wzorem Jackowych projektów zdecydowaliśmy się całość nagrać i udźwiękowić co uwolniło nas od typowych bolączek Second Life, crashy, lagów, urwanego voice. Udało się, aż nadto dobrze, choć kiedy dziś słucham Trumny widzę ile rzeczy mogłem zrobić lepiej :). Autorką scenografii była Jantarka, udźwiękowił całość Jacek Short – głosy naszej trójki pojawiają się również w nagraniu spektaklu.

Po sukcesie Trumny Jacek nie zasypiał gruszek w popiele. Prawdziwy wulkan energii i pomysłów miał plany na wiele, wiele spektakli, ale z powodów osobistych musiał je odsunąć na plan dalszy. Zamiast tego w listopadzie udało nam się do Morfiny zaprosić pewną małą dziewczynkę która wymachując koszyczkiem do łez doprowadziła naszą publikę. Czerwony Kapturek był tylko małym teatralnym epizodem – jednak do dziś jest ciepło wspominany przez wszystkich.



Jedynym w pełni autorskim projektem Jacka zrealizowanym pod skrzydłami Morfiny było „Za ścianą” – mroczna opowieść o człowieku, który zamordował własne dziecko. Premiera miała miejsce 26.11.2009 – sztuka była monodramem i wywołała wiele emocji w publiczności. Jacek sam stworzył kostium a przy scenografii pracowałem wraz z Vanilią i Jantarką.



Niestety „Za ścianą” było ostatnim projektem, który udało nam się wspólnie zrealizować w Teatrze Morfina.

W listopadzie udało nam się po likwidacji Wyspy Play zaprosić do współudziału w projekcie Cytrynkę Matovą – która zachowując pełną niezależność repertuarową i budowlaną przeniosła swoję Cytrynową Krainę właśnie do Morfiny. Do Smelly Cat zawitały pierwszo czwartkowe spotkania z Mechaniczną Cytryną, a w soboty zaczęliśmy spotykać się podczas Cytrynowych audycji radiowych.

Atmosfera w zespole zaczęła gęstnieć pod koniec listopada. Na dobrą sprawą jedynym projektem działającym w Morfinie w grudniu i styczniu był Smelly Cat. Morfina zbudowana była na emocjach – kiedy emocje wygasły, zmieniły się straciła rację bytu.
Ostatnim projektem sygnowanym mianem naszej Morfiny, choć prowadzonym już w bardzo już napiętej atmosferze był wielki finał WOŚP 10.01.2010. Na wielkiej scenie bawił się cały polski świat SL – a dla mnie osobiście było to ukoronowanie działalności naszej Morfiny.

11.01.2010 Nasza Morfina, zarówno jako Teatr jak i jako projekt, przestała istnieć.

poniedziałek, 1 lutego 2010

Historia pewnego Teatru cz.2 - Centrum Polska

Na początku roku 2009 kiedy Lindeni nałożyli rażące ograniczenia na OpenSpace, zrozumieliśmy, że byt Teatru w takim miejscu jest poważnie zagrożony. Pracowaliśmy właśnie nad sztuką w której występowało bagatela 11 osób, a dostęp do Morfiny miało maksymalnie 20. Postanowiliśmy przenieść się w inne miejsce. Nieoczekiwanie z bardzo ciekawą propozycją wystąpili ownerzy Centrum Polska Blanca Carter i Mikalunh Razor, którzy zaproponowali nam współpracę, przy utrzymaniu całkowitej niezależności z CP. Wynajęliśmy kawałek działki w Centrum Polska i razem z Jantarką i Liliką rozpoczęliśmy odbudowę. Choć zmieniło się całe otoczenie – serce teatru czyli budynek pozostał wciąż ten sam. Labirynt przeniósł się do jego podziemi, a sercem schadzek stała się Karczma, która stała się ulubionym miejscem Liliki i gościła często wielu miłych odwiedzaczy.

W CP kontynuowaliśmy nasze wieczorki z horrorem, wspólnie z Jantarką wpadliśmy również na pomysł wieczorków z ostrym erotykiem (czym zaszokowaliśmy chyba bardziej pruderyjne awatary). W Teatrze działo się niestety nieco mniej, choć praca była bardzo intensywna. Szybko okazało się, ze synchronizacja 11 osób przy trudnej sztuce jaką jest „Pif, Paf jesteś trup” to zadanie ponad nasze siły, dodatkowo różnice zdań sprawiły, że skład posypał się i nie dokończyliśmy tego projektu… Kiedy nieco zdruzgotani podnosiliśmy się po tej porażce wpadł mi do głowy pewien pomysł – zróbmy Kabaret :) Rzecz nie wymagająca wiele wysiłku, gotowe teksty Władysława Sikory, kilka scenografii, kostiumy i... Tak powstało przedstawienie walentynkowe 2009.



Tytuł spektaklu brzmiał „Miłość niejedno ma imię”, całość trwała około pół godziny i została zrealizowana w iście rekordowym tempie, aczkolwiek przyniosła nam sporo radości. Niestety, pamięć jak wspominałem jest ułomna i nie wszystko pamiętam, a na plakacie nie zachowały się nazwiska tych, którzy brali udział w tym spektaklu, pamiętam, ze oczywiście poza mną i Jantarką Balczo udział brali w nim również niezawodny Simon Zukerman, Karol Braveheart, Beata Xue oraz po raz pierwszy na deskach pojawiła się sama Blanca Carter, która rewelacyjnie rozbawiła publiczność podczas premiery sądząc że jest na próbie :)… Scenografie wykonała Jantarka, natomiast kostiumy szyliśmy wspólnie – choć najwięcej pracy włożyła w nie Lilika Arado.

Niestety przy okazji Kabaretu wyszła wyraźnie jedna poważna wada naszej obecności w Centrum Polska, ponieważ sim cieszył się bardzo dużą popularnością pojawiły się tam również jednostki próbujące zniszczyć naszą pracę i skutecznie zalagowały sima, tak że podczas premiery serwer nie wytrzymał i doszło do awarii…

Po Walentynkach przyszła pora na prawdziwe wyzwanie. Otrzymaliśmy bowiem propozycję, której nie mogliśmy się odmówić – oto trafił nam się reżyser z prawdziwego zdarzenia i sztuka, dzięki której choć troszkę mogliśmy uwiarygodnić słowo Teatr nawet w tym realistycznym znaczeniu. Mówię oczywiście o „Lasach i Rozlewiskach” w reżyserii Blanki Carter. Pani reżyser postawiła sobie za punkt honoru aby a tak nieokrzesanych amatorów bawiących się teatrem wydobyć prawdziwy potencjał sceniczny i… Chyba jej się to udało. Prace nad spektaklem trwały długo i były naprawdę bardzo intensywne, pamiętam, że zdarzały się próby na których płakaliśmy z bezsilności, kiedy po 6 godzin pracowaliśmy wciąż nad jednym zdaniem aby wydobyć z niego emocję która powstała w zamyśle reżysera.



To było nieziemsko trudne przedstawienie. Całość trwała 1,5 godziny, z antraktem w środku, specjalnie na potrzeby spektaklu, dzięki wizji Jantarki powstał niezwykły skybox w niezwykły sposób łączący widownię ze sceną. Na scenie pojawiło się nas czworo. Jantarka, Beata, Alika i ja. Do dziś mam poczucie, że dzięki pracy z Blancą to było najciekawsze, ale i najtrudniejsze spotkanie z prawdziwym Teatrem w historii Morfiny. Spektakl okazał się jednak być zbyt trudny dla Slowej publiczności – wymagający skupienia, bazujący głównie na dobrym tekście, psychodeliczny był bezlitosny dla wszystkich, którzy choć na chwilę rozproszyli się. Stres dla nas aktorów był tak ogromny, że na premierę zdecydowaliśmy się zaprosić jedynie nieliczną grupę wybranych awatarów tak aby w poczuciu bezpieczeństwa raz zagrać całość najlepiej jak potrafimy. Udało się. Dla mnie Lasy i Rozlewiska do dziś pozostają najlepszym dziełem które stworzyła Morfina pod względem aktorskim.

Morfina wytrzymała w Centrum Polska do końca maja. Niestety pokonał nas gwar i szum, który tam panował, wspólnie w trójkę (Lilika, Jantarka i ja) jako ownerzy projektu, ustaliliśmy, że potrzebujemy spokoju i ciszy i rozpoczęliśmy poszukiwania nowego miejsca dla naszego projektu. Pod koniec maja 2009 moje stopy po raz pierwszy dotknęły uroczego sima pod wdzięczną nazwą Sampa3, którego owner przesympatyczny Brazylijczyk zaproponował ciekawą cenę za połowę wyspy, oraz zadeklarował, że może zmienić nazwę całego sima na taką jaka będzie nam najbardziej odpowiadała. Nie mogliśmy odmówić. Tak powstała trzecia już nasza wspólna Morfina.

CDN...

Historia pewnego Teatru... cz.1




Ponieważ kilka osób za punkt honoru postawiło sobie w dość niewybrednych słowach zmasakrować prawdziwą historię miejsca, które w SL było dla mnie najważniejsze do tej pory – czyli Morfiny postanowiłem bez napinania się, obrzucania kogokolwiek błotem pokazać Wam Moją Morfinę. Widzianą moimi oczyma, i tworzoną ( między innymi) moim sercem. Wbrew temu co mówi się obecnie NIGDY nie byłem pracownikiem Teatru Morfina, nigdy nie byłem jedynie epizodem w jej istnieniu. Wręcz przeciwnie jestem dumny z faktu, że przez 17 miesięcy (od sierpnia 2008 do stycznia 2010) byłem WSPÓŁWŁAŚCICIELEM i WSPÓŁTWÓRCĄ nie tylko Teatru Morfina jak się mówi, ale całego projektu Morfiny, co mam zamiar Wam posługując się jedynie faktami przedstawić. Jedyne czego nie współtworzyłem był Morphinne Club – niewiele mający wspólnego z dalszym kształtem Morfinki. Wiem doskonale że każdy przy zdrowych zmysłach, nie zaślepiony nienawiścią personalną wie doskonale co i kto w Morfince tworzył i prowadził jej życie, ale czasem trzeba o tym również głośno powiedzieć, nie jest bowiem z całą pewnością tak, że Morfina = Jantarka Balczo, projekt tworzyło bowiem dużo więcej oddanych osób i przypisywanie sobie wszelkich praw i zasług, co proponują w ostatnich dniach ci którzy działalność Morfiny chcą kontynuować, jest zwyczajnie zabawne i może budzić tylko i wyłącznie uśmiech politowania na twarzy.

Nie jest jednak moją intencją polemika, czy wdawanie się w jatki. Z faktami się nie dyskutuje, a w historii Morfiny - tylko fakty są przecież ważne, demagogia niczego tu nie wnosi.

Gdybym w mojej wędrówce po krainie pamięci kogoś ominął – proszę o sygnał. Dołożyłem wszelkich starań, aby tego nie zrobić – pamięć jednak jest ulotna... Niezależnie od osobistych animozji i niechęci, które towarzyszą mi dziś, uważam Morfinę również za swoje dziecko i nie dam się wykreślić z jej historii tak jak chcieliby niektórzy.


Ale po kolei. :)
To prawda. Morfina powstała przed moim przybyciem do Second Life. Posiłkując się słowami Jantarki Balczo: „Teatr @>-Morfina-<@ powstał w XI 2007 - powołany przeze mnie, najpierw jako @>-Morphinne Club-<@ by z czasem i przy wspólnych silach z F.Meili i Sz.Loona, przekształcić go w teatr - ten który znaliście.”. Nigdy i nigdzie nie rościłem sobie praw ojca założyciela. Niewiele wiem o działalności klubu Morphinne, znam jedynie wspomnienia ludzi, którzy tam bywali i którzy byli nim zachwyceni. Mój pierwszy kontakt z Morfiną to był właśnie Teatr. Pierwszym spektaklem który powstał w Morfinie było „Ciupciać Królową” którego scenariusz powstał na podstawie opowiadania Rolanda Topora. Pamiętam moje zdziwienie kiedy usłyszałem że w pikselowym świecie jest Teatr i zachwyt kiedy mogłem wziąć udział w takim przedstawieniu.



W Teatrze w którym byłem działali wówczas poza Jantarką i Fluraliną także Szerewp Loon, Agnieszka Allstar, Irmina Letov, Simon Zukerman, Tanila Tachikawa. Niestety spektakl ten był jedynym wydarzeniem teatralnym w pierwszej Morfinie. Premierowe „Ciupcianie” odbyło się 26.06.2008 o godzinie 21.30 – zaledwie kilka dni przed moim pojawieniem się w Second Life – na szczęście udało mi się załapać na powtórkowy spektakl i miałem zaszczyt uczestniczyć w tym wydarzeniu.

Niestety krótko po tym w połowie lipca 2008 Teatr Morfina przestał istnieć. Z różnych powodów, został zmieciony z powierzchni ziemi i całe nasze życie przeniosło się do przyjemnego burdeliku o wdzięcznej nazwie Purple Light.

W połowie sierpnia 2008 powstał w głowach Jantarki, Fluraliny Meili, Aligatorka Furse i mojej zamysł odbudowania Teatru w nowym miejscu. Wynajęliśmy więc wyspę o wdzięcznej nazwie Azure Stingray i tam powstał nasz wspólny teatr. Moja duma sięgała zenitu ponieważ pomimo braku doświadczenia udało mi się zaprojektować i wspólnie z innymi zbudować budynek Teatru Morfina – jej serce – jak pisaliśmy wspólnie na naszym blogu. Morfinę otoczył nieco upiorny las, który złagodziło nieco i uromantyczniło, pojawienie się i zadomowienie w projekcie Liliki Arado, osoby, która tworzyła z nami Teatr i projekt Morfina przez wiele miesięcy.

Pierwszym spektaklem nad którym zaczęliśmy pracę była „Alicja” – pomysł na to przedstawienie narodził się ponoć wcześniej – jednak w zamyśle miała to być bajka. Podział prac był ustalony. Jantarka z werwą zabrała się za kreowanie niezwykłych kostiumów, Fluralina i Aligatorek tworzyli bajeczne dekoracje, mnie przypadło w udziale napisanie scenariusza. Jak olśnienie pojawiła się w mojej głowie myśl, aby Alicję z łagodnej bajki przenieść w psychodeliczną rzeczywistość umysłu chorego dziecka. Powstał dziwny pokręcony scenariusz – mocno dostosowany do realiów Second Life…



Do całości udało się mi dopasować psychodeliczną oprawę dźwiękową i zaczęliśmy działać :). Niestety historia Morfiny rzadko przypominała sielankę. Na tydzień przed premierą po wielkiej awanturze z Morfiny odeszła Fluralina (Znikający Kot w spektaklu), za nią podążył Aligatorek (Gąsienica). Mieliśmy tydzień na szczęście choć zostaliśmy sami udało nam się uzupełnić skład – i to jak!!! Dołączyła do nas Beata Xue – niekwestionowana gwiazda naszego Teatru i Karol Braveheart. Poza Jantarką, wspomnianą dwójka aktorów i mną w spektaklu występowali również Simon Zukerman, Lilika Arado, Violet Polke i Marita Karu w różnych konfiguracjach. Alicja była chyba najczęściej granym spektaklem w historii Morfinki – z całą pewnością obejrzało go najwięcej osób... Gościnnie prezentowaliśmy nasz spektakl również w Centrum Polska gdzie na parę dni zagościł najpierw w styczniu 2009 budynek naszego Teatru, a potem przeniosła się tam cała Morfina. Na tym etapie – przez bardzo długi czas właścicieli i współtwórców Teatru było troje. Jantarka Balczo, Lilika Arado i ja. Nikt nie był szefem, ownerem, - wszystkie decyzje podejmowaliśmy wspólnie. Tworzyliśmy i pracowaliśmy ramię w ramię. To był dobry czas :).

W pierwszej Morfinie zainaugurowaliśmy również wieczorki z horrorem – spotykaliśmy się przy ognisku aby postraszyć się polską grozą – najciekawszym prezentowanym wówczas opowiadaniem był chyba Trupojad, który zmroził krew najtwardszym :). Z pierwszej Morfinki warto ocalić jeszcze od zapomnienia dwie rzeczy – Labirynt Fenixa – który cieszył się spora popularnością i w którym sam się często gubiłem :), oraz kostnicę – zaczątek naszej Morfinowej trupiarni, która tak pięknie „ożyła” później.

W tej Morfinie również udało nam się uzyskać licencję i rozpocząć prace nad spektaklem, który nigdy nie powstał – nad „Pif Paf jesteś trup”.
06.11.2008 powstał blog NASZEGO Teatru. W pierwszym wpisie, który stworzyłem dla Jantarki i na jej prośbę opisywałem Morfinę z której byliśmy najbardziej dumni...

cdn...