poniedziałek, 8 czerwca 2009

Widziałem czarne słońce


Zanim otworzyłem oczy poczułem zmęczenie. Strach skradał się do mnie jak wielki kosmaty pająk dotykając owłosionymi odnóżami moich ust, ramion i oczu. Tak bardzo nie chciałem wstawać. Doskonale wiedziałem, że kiedy otworzę oczy coś lub ktoś znajdzie mi powód do tego aby być, aby myśleć, odczuwać, działać. Tym czasem ja chciałem tylko zapomnieć o tym co się stało. Nie być. Zniknąć, nie musieć przypominać sobie o kilku słowach, które strąciły mnie w przepaść.

Otworzyłem oczy. Musiałem. Chociażby po to aby przekonać się, że nie ma za nimi potwora. To co zobaczyłem jednak przyprawiło mnie o mdłości. Za oknem mojego pokoju wschodziło właśnie czarne jak smoła słońce. Ponura poświata oplatała wszystko szarością, czarnego poranka. Czarne promienie matowego światła dotykały powoli wszystkich przedmiotów znajdujących się w sypialni zmieniając je w szarą bezwładną masę. Ukradły kolor kwiatom, błękitnej tapecie na ścianie, czerwonej, nocnej żarówce oświetlającej terrarium żółwia. Kiedy dotarły do mnie poczułem jak beznamiętnie i bezceremonialnie kradną ze mnie nie tylko kolor, ale i odwagę i uczucia i życie. Powieki opadły ciężko. Zapadłem w sen. Tak bezpieczniej.

Zadziwiające jak krucha jest granica pomiędzy różnymi stanami emocjonalnymi. Czasem jedno słowo jedno wydarzenie potrafi rzucić człowieka na dno czarnej rozpaczy. Czasem jeden uśmiech, przyjacielski gest potrafi podnieść z kolan i pokazać słońce. Dawcę wszelkich kolorów. Dopóki są przy mnie ludzie dla których warto być i działać, dopóki wizja czarnego słońca, moje przekleństwo nie będzie już dla mnie groźne. Dziękuję Wam, że jesteście. Całym sobą. Dziękuję.